Dziś, zgodnie z deklaracją z zeszłotygodniowego debiutanckiego artykułu, zajmę się bardziej interesującym moim zdaniem obecnie segmentem rynku kapitałowego, za jaki uważam sektor obligacji korporacyjnych o ratingu inwestycyjnym (z ang. investment grade corporate bonds).

Tytuł mojego dzisiejszego artykułu jest nieco prowokacyjny, ale w pełni pokrywa się z prawdą, co udowodnię w dalszej części artykułu. Przez chwilę przeszło mi nawet przez myśl żeby dzisiejszy artykuł zatytułować „Jak zarobić 25% w miesiąc przy niewielkim poziomie ryzyka inwestycyjnego”.  Poniekąd to też pokrywałoby się z prawdą, ale uznałem, że byłoby to zbyt bezczelne, zwłaszcza, że taki zarobek byłby wynikiem anomalii, która, patrząc na historię subklasy aktywów, bohatera dzisiejszego wpisu oraz produktu, który śledzi jej zachowanie, zdarzyła się tylko dwukrotnie (w 2008 roku oraz w minionym miesiącu).

Wykres 1 – Zachowanie funduszu ETF śledzącego indeks amerykańskich obligacji korporacyjnych o ratingu inwestycyjnym (Markit iBoxx USD Liquid Investment Grade), 1 miesiąc

Źródło: Refinitiv Eikon

Wykres 2 – Zachowanie funduszu ETF śledzącego indeks amerykańskich obligacji korporacyjnych o ratingu inwestycyjnym (Markit iBoxx USD Liquid Investment Grade), 17 lat i 9 miesięcy

Źródło: Refinitiv Eikon

Intencją tego artykułu nie jest rekomendowanie konkretnych rozwiązań inwestycyjnych, bo przytaczana stopa zwrotu odnosi się do przeszłości, więc jest już nie do osiągnięcia. Jest on odpowiedzią na trwające od wielu lat na rodzimym rynku kapitałowym „próby ponownego wynalezienia koła”, rozumianego jako zysk rzędu 8-10% w skali roku bez ryzyka (mylnie rozumianego jako brak okresowych wahań wartości inwestycji), które często kończą się wynalezieniem czegoś bardziej na kształt „zgniłego jaja”.

Spożyć to jajo muszą niestety zazwyczaj inwestorzy, co cieniem kładzie się na reputacji całego rynku kapitałowego w Polsce. Chcę pokazać, że „koło” już istnieje – trzeba go tylko dobrze poszukać.

Zapewne można byłoby znaleźć wiele przykładów produktów inwestycyjnych, które mogłyby zarobić nawet więcej w przytoczonym okresie niż owe 10% (będąc precyzyjnym 175,5% podzielone przez 17 lat i 9 miesięcy daje nam zwrot średnioroczny na poziomie 9,9%). Co sprawia więc, że owa inwestycja cechowałaby się „niewielkim poziomem ryzyka inwestycyjnego”. Wskazuję cztery główne powody:

  1. Produkt, którego wykresy pokazuję powyżej to fundusz inwestycyjny otwarty, którego portfel na dzień 16 kwietnia 2020 składał się z obligacji 339 emitentów, z których ponad 99% posiadało inwestycyjny rating kredytowy nadany przez jedną z trzech największych agencji ratingowych (S&P, Moody’s, Fitch). Wśród największych emitentów wchodzących w skład portfela  znajdziemy spółki takie jak JP Morgan, Bank of America, AT&T, Citigroup, Goldman Sachs czy Apple. Nie ma więc praktycznie żadnego znaczenia bankructwo (z ang. default) jednego czy kilku emitentów, bo łącznie jest ich blisko 340, a udział największego (JP Morgan) nie przekracza 3% – portfel jest więc bardzo dobrze zdywersyfikowany. Samo bankructwo emitenta o ratingu inwestycyjnym jest z kolei zdarzeniem mało prawdopodobnym.
  2. Rozwijając ostatnie zdanie pkt 1, zagregowany rating kredytowy portfela owego funduszu wynosi między „A”, a „A+”, co oznacza (cyt. za S&P) „wysoką zdolność emitenta do wywiązywania się z podjętych zobowiązań przy jednoczesnej wrażliwości na niekorzystne warunki zewnętrzne”. Ryzyko bankructwa dla emitentów jest więc niskie, a dodatkowo przypominam, że inwestujemy w portfel złożony z ponad 300 emitentów.
  3. Składniki wchodzące w skład portfela funduszu są wyceniane w sposób rynkowy (cenę wyznacza gra popytu i podaży), istnieje płynny rynek wtórny, na którym można dokonywać ich zakupu i sprzedaży praktycznie na bazie dziennej. Sam fundusz też jest przedmiotem obrotu na giełdzie i jest wyceniany na bazie dziennej, także z dzienną możliwością zakupu i sprzedaży jego jednostek. Pochodną tego jest oczywiście cecha, która nie zawsze jest pożądana z perspektywy nazwijmy to „atrakcyjności sprzedażowej” danego produktu inwestycyjnego, czyli zmienność stopy zwrotu i wahania wykresu. Ja jednak, zapewne jak większość świadomych uczestników rynku finansowego, postrzegam to jako niekwestionowaną zaletę każdego produktu inwestycyjnego.
  4. Abstrahując od poziomu ryzyka kredytowego, ryzyko mierzone odchyleniem standardowym stopy zwrotu czy tzw. maksymalnym obsunięciem kapitału dla tego produktu za ostatnie 10 lat, wyniosły odpowiednio na dzień 31 marca tego roku 5,5% oraz 6,9%. Dla porównania te same miary dla najpopularniejszego funduszu ETF śledzącego zachowanie indeksu S&P500 (czyli rynku akcyjnego, z założenia traktowanego jako bardziej ryzykowny) wyniosły 13,3% oraz 19,5%. Trzeba jednak przyznać, że jeżeli ktoś zainwestował na szerokim amerykańskim rynku akcji ponad 17 lat temu (konkretnie 24 lipca 2002 roku, a więc w dniu, od którego liczymy tytułowy średnioroczny 10-procentowy zwrot) to jego łączna stopa zwrotu wynosi obecnie +380%, czyli 21,5% w skali roku.

Co więc stoi na przeszkodzie, aby te „wynalezione koła” zastosować na rynku polskim? Ja widzę dwie przeszkody, przy czym są one ze sobą powiązane:

  1. Opłata za zarządzanie (z ang. management fee)funduszem, bohaterem dzisiejszego artykułu wynosi 0,15% w skali roku. Polecenie inwestorom takiego produktu inwestycyjnego wymagałoby więc zwrócenia się do takiego inwestora z prośbą aby za takie polecenie i zakup dodatkowo zapłacił polecającemu. W polskich uwarunkowaniach i kulturze „darmowego” doradztwa inwestycyjnego jest to nie lada wyzwanie, które może byłoby i do przezwyciężenia, gdyby nie…
  2. … fakt, że duża część potencjalnych polecających „nabrała” się na serwowane liczne „próby ponownego wynalezienia koła”, które okazało się „zgniłym jajem”, ale przynajmniej było „darmowe”. Ja, będąc klientem, który owe „zgniłe jajo” musiał przełknąć, miałbym spore opory żeby zapłacić za takie polecenie z własnej kieszeni.

Wpis kończę więc pytaniem. Może rozwiązaniem pośrednim byłoby opakowanie takich niskokosztowych produktów w coś z opłatą za zarządzanie na poziomie 1% czy nawet 2%?

Wtedy i „wilk byłby syty i owca pozostałaby praktycznie cała”. Próbę odpowiedzi pozostawiam jednak czytelnikom.

Radosław Piotrowski
Doradca Inwestycyjny